Nie dawno mój znajomy stwierdził, że przy takiej częstotliwości publikowania wpisów jak ma to miejsce tutaj, blog zbliża się do granicy, po przekroczeniu której mówi się, że umarł... Więc dziś definitywnie nie kładę się spać bez kliknięcia na Publikuj Posta.
To na czym skończyliśmy? Ach tak, jesteśmy we Lwowie.
LWÓW. To miasto długo kojarzyć mi się będzie z poszukiwaniem noclegu, więc dziś o tym będzie post.
Chyba już kiedyś pisałem, że CouchSurfing na Ukrainie działał, tak jakby go nie było. Żadnej odpowiedzi na nasze requesty, tzw. ani dziękuję, ani pocałuj mnie w nos. Wcale nam to nie popsuło humoru, bo przecież mieliśmy na taką okoliczność namiot, a i na forach internetowych roiło się od wpisów nt. tanich kwater, hoteli itp. Był plan B i C i F...
Przyszła pora na pożegnanie naszych koleżanek z Przemyśla, które udawały się jeszcze tego wieczora do Kijowa i swoją dalszą podróż. Miło było popijać kwas chlebowy przed pomnikiem Mickiewicza, no i w końcu poczuć po raz pierwszy, że się jest na wakacjach.
Właściwie to mieliśmy pójść razem na dworzec, tzn. dziewczyny na pociąg, a my znaleźć dziadka albo babcie, u której byśmy zostali 2 noce. Jednak gdzieś w połowie drogi, stwierdziliśmy, że może lepiej pójść tam w ostateczności, jak już wszystko zawiedzie, bo tymczasem byśmy skorzystali z okoliczności bycia blisko pewnego adresu, który spisaliśmy z internetu...
Jednak tak naprawdę to były pierwsze oznaki naszego wakacyjnego lenistwa, który został spotęgowany przez upał i ciężkie plecaki (bo tak na serio, to ja pod ten adres dzwoniłem jeszcze w Polsce i pani, która odpowiadała w słuchawce oferowała jedne z droższych kwater w mieście, a na słowo negocjacje odłożyła słuchawkę...) Ale przecież było bliżej niż na dworzec. Właściwie, to liczyliśmy na ślepy traf, że akurat wyjdzie nam ktoś naprzeciw i powie z uśmiechem: "Szukacie noclegu? Proszę.", no i będzie to nasz najfajniejszy nocleg w podróży.
Jednak tak naprawdę to były pierwsze oznaki naszego wakacyjnego lenistwa, który został spotęgowany przez upał i ciężkie plecaki (bo tak na serio, to ja pod ten adres dzwoniłem jeszcze w Polsce i pani, która odpowiadała w słuchawce oferowała jedne z droższych kwater w mieście, a na słowo negocjacje odłożyła słuchawkę...) Ale przecież było bliżej niż na dworzec. Właściwie, to liczyliśmy na ślepy traf, że akurat wyjdzie nam ktoś naprzeciw i powie z uśmiechem: "Szukacie noclegu? Proszę.", no i będzie to nasz najfajniejszy nocleg w podróży.
Po pewnym czasie doszliśmy do jakiegoś placu, a tu nadal nikt nas nie witał z otwartymi ramionami. Co jest? Gdzie ta gościnność ukraińska? Choć znów może niektórych zaskoczę, bo to właściwie było przyjemne - tak się włóczyć bez celu i... bez noclegu, ale kto by się tym wtedy przejmował. Jedynie nam te plecaki zaczynały dokuczać i jednoznacznie stwierdziliśmy, że szukamy hotelu/hostelu, w którym zostawimy plecaki i dalej na miasto. I dalej na miasto!
Akurat przechodziliśmy koło czekoladziarni. Asia ze swoim lepszym rosyjskim (ukraińskim) poszła dowiedzieć się, gdzie tu są tanie hotele. Polecono nam, byśmy pojechali na ostatni przystanek tramwajem, obok którego właśnie staliśmy i który zaraz miał ruszać. OK, jedziemy. Na rogatkach zawsze taniej.
Tramwaj jechał swoim tempem, właściwie z taką prędkością jak piesi idący obok, a momentami, to można było odnieść wrażenie, że zamiast po szynach, jedzie po bruku.
Nie byliśmy obojętną masą dla współpasażerów - a to uśmieszki, a to pozdrowienia i te szczastliwoj darogi. Asię zagadała jakaś babuszka o cel podróży, o to skąd jesteśmy i czy nie potrzebujemy pomocy itp. Z kolei mi przypadło rozmawiać z siedzącym za mną starszym panem w okularach i bez górnych dwójek. Polecił nam byśmy koniecznie poszli na tańce w centrum, czy jakiś festiwal. Ponadto nie mógł sobie odmówić pokazania mi swojego zeszytu, w którym notuje złote myśli ze spotkań Anonimowych Alkoholików. Miał tam nawet wpisy od kilku polskich znajomych. Można by rzec, że to była wersja Facebooka offline.
Dojechaliśmy na pętlę. Oczom ukazał się hotel, betonowy kloc, w którym z każdego okna wystawał klimatyzator. Liczba tych klimatyzatorów, przełożyła się oczywiście na liczbę gwiazdek i cenę... Dla backpackerów spanie w 4-gwiazdkowym hotelu, to było by niedopuszczalne burżujstwo. Zrezygnowaliśmy.
Jawiła nam się wizja powrotu na dworzec, ale podczas powrotu na przystanek spotkaliśmy naszego "znajomego", anonimowego alkoholika. Nie udało nam się nie zostać przez niego zauważonym. Zadziwił się, że wróciliśmy, ale uparł się też, że nam pomoże i jak zechcemy, to pokaże tańszy hotel, który znajduje się bardzo bliziutko.
Nasz przewodnik miał na imię Oleg. Cztery lata temu potrącił go samochód i do dziś chodzi o kulach. Był bardzo wygadany, ale tak gęgał po rosyjsku, że rozumiałem tylko 5te przez 10te. Po drodze kupił nam gazetę byśmy sobie poczytali o Lwowie. Był za wszelką cenę uprzejmy, np. mówił, że jego mama też ma na imię Asia (Asza), że pochodzi z Odessy, tam gdzie jedziemy (tym tłumaczył swój rosyjski akcent), że lubi Polskę i ma tam kolegów (AA). Te jego bliziutko robiło się coraz odleglejsze. Brnęliśmy wzdłuż jakiegoś długiego bloku. Zacząłem już podejrzewać, że jest członkiem jakiejś ukraińskiej szajki, która zaraz nas wciągnie w bramę i tyle będzie z naszej dalekiej wycieczki. Właściwie miałem ochotę zawrócić i iść na ten cholerny dworzec. Marzyłem by ten dziad sobie już poszedł, bo zwyczajnie nas już męczył tym swoim gadaniem. Ale w kulminacyjnym momencie ukazała nam się wyczekiwana gostinica. Na balkonach stali ludzie, więc nie wyglądało to na żadną zasadzkę. Tym razem był to 3-gwiazdkowy hotel, jednak ceny znów jak na Lwów i backpackersów były zaporowe. Mogliśmy wybierać, albo iść z kulawym Olegiem na dworzec, albo zostać. Ukazało się światełko w tunelu - trzeci hotel, najtańszy w mieście był tylko dwa bloki dalej. Jedynym mankamentem było towarzystwo naszego nowego kolegi. Przeszliśmy 4-pasmową jezdnię (Oleg wcale nie biegł) i zaszyliśmy się znów gdzieś między blokami. To były mało znane rewiry nawet dla naszego przewodnika, bo musiał się pytać o drogę. W końcu ukazała się nam zielona brama. Hotel okazał się być dość popularny wśród polskich turystów (o czym dowiedzieliśmy się później z Przewodnika). Dostaliśmy piękny mały i tani pokoik z powiewającą firaną i temperaturą dochodzącą wewnątrz do 30 st. C. Oleg odprowadził nas pod sam próg pokoju, skontrolował czy wszystko nam się podoba. To był wystarczający powód by dostał od nas napiwek. Jeszcze na wszelki wypadek, gdybyśmy potrzebowali pomocy, wymienił się z nami kontaktami w swoim papierowym Facebooku i pokuśtykał w bliżej nieznanym kierunku. Mogliśmy teraz wybrać się na miasto i spędzić resztę wieczoru przy pożywnym, chłodnym kwasie...
Jawiła nam się wizja powrotu na dworzec, ale podczas powrotu na przystanek spotkaliśmy naszego "znajomego", anonimowego alkoholika. Nie udało nam się nie zostać przez niego zauważonym. Zadziwił się, że wróciliśmy, ale uparł się też, że nam pomoże i jak zechcemy, to pokaże tańszy hotel, który znajduje się bardzo bliziutko.
Nasz przewodnik miał na imię Oleg. Cztery lata temu potrącił go samochód i do dziś chodzi o kulach. Był bardzo wygadany, ale tak gęgał po rosyjsku, że rozumiałem tylko 5te przez 10te. Po drodze kupił nam gazetę byśmy sobie poczytali o Lwowie. Był za wszelką cenę uprzejmy, np. mówił, że jego mama też ma na imię Asia (Asza), że pochodzi z Odessy, tam gdzie jedziemy (tym tłumaczył swój rosyjski akcent), że lubi Polskę i ma tam kolegów (AA). Te jego bliziutko robiło się coraz odleglejsze. Brnęliśmy wzdłuż jakiegoś długiego bloku. Zacząłem już podejrzewać, że jest członkiem jakiejś ukraińskiej szajki, która zaraz nas wciągnie w bramę i tyle będzie z naszej dalekiej wycieczki. Właściwie miałem ochotę zawrócić i iść na ten cholerny dworzec. Marzyłem by ten dziad sobie już poszedł, bo zwyczajnie nas już męczył tym swoim gadaniem. Ale w kulminacyjnym momencie ukazała nam się wyczekiwana gostinica. Na balkonach stali ludzie, więc nie wyglądało to na żadną zasadzkę. Tym razem był to 3-gwiazdkowy hotel, jednak ceny znów jak na Lwów i backpackersów były zaporowe. Mogliśmy wybierać, albo iść z kulawym Olegiem na dworzec, albo zostać. Ukazało się światełko w tunelu - trzeci hotel, najtańszy w mieście był tylko dwa bloki dalej. Jedynym mankamentem było towarzystwo naszego nowego kolegi. Przeszliśmy 4-pasmową jezdnię (Oleg wcale nie biegł) i zaszyliśmy się znów gdzieś między blokami. To były mało znane rewiry nawet dla naszego przewodnika, bo musiał się pytać o drogę. W końcu ukazała się nam zielona brama. Hotel okazał się być dość popularny wśród polskich turystów (o czym dowiedzieliśmy się później z Przewodnika). Dostaliśmy piękny mały i tani pokoik z powiewającą firaną i temperaturą dochodzącą wewnątrz do 30 st. C. Oleg odprowadził nas pod sam próg pokoju, skontrolował czy wszystko nam się podoba. To był wystarczający powód by dostał od nas napiwek. Jeszcze na wszelki wypadek, gdybyśmy potrzebowali pomocy, wymienił się z nami kontaktami w swoim papierowym Facebooku i pokuśtykał w bliżej nieznanym kierunku. Mogliśmy teraz wybrać się na miasto i spędzić resztę wieczoru przy pożywnym, chłodnym kwasie...