poniedziałek, 6 grudnia 2010

O poszukiwaniu noclegu we Lwowie

Nie dawno mój znajomy stwierdził, że przy takiej częstotliwości publikowania wpisów jak ma to miejsce tutaj, blog zbliża się do granicy, po przekroczeniu której mówi się, że umarł... Więc dziś definitywnie nie kładę się spać bez kliknięcia na Publikuj Posta

To na czym skończyliśmy? Ach tak, jesteśmy we Lwowie.

LWÓW. To miasto długo kojarzyć mi się będzie z poszukiwaniem noclegu, więc dziś o tym będzie post.

Chyba już kiedyś pisałem, że CouchSurfing na Ukrainie działał, tak jakby go nie było. Żadnej odpowiedzi na nasze requesty, tzw. ani dziękuję, ani pocałuj mnie w nos. Wcale nam to nie popsuło humoru, bo przecież mieliśmy na taką okoliczność namiot, a i na forach internetowych roiło się od wpisów nt. tanich kwater, hoteli itp. Był plan B i C i F... 

Przyszła pora na pożegnanie naszych koleżanek z Przemyśla, które udawały się jeszcze tego wieczora do Kijowa i swoją dalszą podróż. Miło było popijać kwas chlebowy przed pomnikiem Mickiewicza, no i w końcu poczuć po raz pierwszy, że się jest na wakacjach.

Właściwie to mieliśmy pójść razem na dworzec, tzn. dziewczyny na pociąg, a my znaleźć dziadka albo babcie, u której byśmy zostali 2 noce. Jednak gdzieś w połowie drogi,  stwierdziliśmy, że może lepiej pójść tam w ostateczności, jak już wszystko zawiedzie, bo tymczasem byśmy skorzystali z okoliczności bycia blisko pewnego adresu, który spisaliśmy z internetu...

Jednak tak naprawdę to były pierwsze oznaki naszego wakacyjnego lenistwa, który został spotęgowany przez upał i ciężkie plecaki (bo tak na serio, to ja pod ten adres dzwoniłem jeszcze w Polsce i pani, która odpowiadała w słuchawce oferowała jedne z droższych kwater w mieście, a na słowo negocjacje odłożyła słuchawkę...) Ale przecież było bliżej niż na dworzec. Właściwie, to liczyliśmy na ślepy traf, że akurat wyjdzie nam ktoś naprzeciw i powie z uśmiechem: "Szukacie noclegu? Proszę.", no i będzie to nasz najfajniejszy nocleg w podróży.
Po pewnym czasie doszliśmy do jakiegoś placu, a tu nadal nikt nas nie witał z otwartymi ramionami. Co jest? Gdzie ta gościnność ukraińska? Choć znów może niektórych zaskoczę, bo to właściwie było przyjemne - tak się włóczyć bez celu i... bez noclegu, ale kto by się tym wtedy przejmował. Jedynie nam te plecaki zaczynały dokuczać i jednoznacznie stwierdziliśmy, że szukamy hotelu/hostelu, w którym zostawimy plecaki i dalej na miasto. I dalej na miasto!

Akurat przechodziliśmy koło czekoladziarni. Asia ze swoim lepszym rosyjskim (ukraińskim) poszła dowiedzieć się, gdzie tu są tanie hotele. Polecono nam, byśmy pojechali na ostatni przystanek tramwajem, obok którego właśnie staliśmy i który zaraz miał ruszać. OK, jedziemy. Na rogatkach zawsze taniej.

Tramwaj jechał swoim tempem, właściwie z taką prędkością jak piesi idący obok, a momentami, to można było odnieść wrażenie, że zamiast po szynach, jedzie po bruku.
Nie byliśmy obojętną masą dla współpasażerów - a to uśmieszki, a to pozdrowienia i te szczastliwoj darogi. Asię zagadała jakaś babuszka o cel podróży, o to skąd jesteśmy i czy nie potrzebujemy pomocy itp. Z kolei mi przypadło rozmawiać z siedzącym za mną starszym panem w okularach i bez górnych dwójek. Polecił nam byśmy koniecznie poszli na tańce w centrum, czy jakiś festiwal. Ponadto nie mógł sobie odmówić pokazania mi swojego zeszytu, w którym notuje złote myśli ze spotkań Anonimowych Alkoholików. Miał tam nawet wpisy od kilku polskich znajomych. Można by rzec, że to była wersja Facebooka offline.

Dojechaliśmy na pętlę. Oczom ukazał się hotel, betonowy kloc, w którym z każdego okna wystawał klimatyzator. Liczba tych klimatyzatorów, przełożyła się oczywiście na liczbę gwiazdek i cenę... Dla backpackerów spanie w 4-gwiazdkowym hotelu, to było by niedopuszczalne burżujstwo. Zrezygnowaliśmy.

Jawiła nam się wizja powrotu na dworzec, ale podczas powrotu na przystanek spotkaliśmy naszego "znajomego", anonimowego alkoholika. Nie udało nam się nie zostać przez niego zauważonym. Zadziwił się, że wróciliśmy, ale uparł się też, że nam pomoże i jak zechcemy, to pokaże tańszy hotel, który znajduje się bardzo bliziutko.

Nasz przewodnik miał na imię Oleg. Cztery lata temu potrącił go samochód i do dziś chodzi o kulach. Był bardzo wygadany, ale tak gęgał po rosyjsku, że rozumiałem tylko 5te przez 10te. Po drodze kupił nam gazetę byśmy sobie poczytali o Lwowie. Był za wszelką cenę uprzejmy, np. mówił, że jego mama też ma na imię Asia (Asza), że pochodzi z Odessy, tam gdzie jedziemy (tym tłumaczył swój rosyjski akcent), że lubi Polskę i ma tam kolegów (AA). Te jego bliziutko robiło się coraz odleglejsze. Brnęliśmy wzdłuż jakiegoś długiego bloku. Zacząłem już podejrzewać, że jest członkiem jakiejś ukraińskiej szajki, która zaraz nas wciągnie w bramę i tyle będzie z naszej dalekiej wycieczki. Właściwie miałem ochotę zawrócić i iść na ten cholerny dworzec. Marzyłem by ten dziad sobie już poszedł, bo zwyczajnie nas już męczył tym swoim gadaniem. Ale w kulminacyjnym momencie ukazała nam się wyczekiwana gostinica. Na balkonach stali ludzie, więc nie wyglądało to na żadną zasadzkę. Tym razem był to 3-gwiazdkowy hotel, jednak ceny znów jak na Lwów i backpackersów były zaporowe. Mogliśmy wybierać, albo iść z kulawym Olegiem na dworzec, albo zostać. Ukazało się światełko w tunelu - trzeci hotel, najtańszy w mieście był tylko dwa bloki dalej. Jedynym mankamentem było towarzystwo naszego nowego kolegi. Przeszliśmy 4-pasmową jezdnię (Oleg wcale nie biegł) i zaszyliśmy się znów gdzieś między blokami. To były mało znane rewiry nawet dla naszego przewodnika, bo musiał się pytać o drogę. W końcu ukazała się nam zielona brama.  Hotel okazał się być dość popularny wśród polskich turystów (o czym dowiedzieliśmy się później z Przewodnika). Dostaliśmy piękny mały i tani pokoik z powiewającą firaną i temperaturą dochodzącą wewnątrz do 30 st. C. Oleg odprowadził nas pod sam próg pokoju, skontrolował czy wszystko nam się podoba. To był wystarczający powód by dostał od nas napiwek. Jeszcze na wszelki wypadek, gdybyśmy potrzebowali pomocy, wymienił się z nami kontaktami w swoim papierowym Facebooku i pokuśtykał w bliżej nieznanym kierunku. Mogliśmy teraz wybrać się na miasto i spędzić resztę wieczoru przy pożywnym, chłodnym kwasie...

 




czwartek, 4 listopada 2010

kierunek Lviv

No i jesteśmy za granicą... To wiesz może jak to dalej było z tą Ukrainą i w ogóle?

Pamiętam, że było gorąco. Jechaliśmy busem, co się zwie na Ukrainie marszrutka. W środku +30 st. C, swoisty smrodek świeżego potu unosił się po całej kabinie. Straciłem już kontakt wzrokowy z moim plecakiem, który powędrował gdzieś na tyły busa. Jednak nie było źle, udało się usiąść, i to przy oknie. Właściwie mityczne ukraińskie dziury drogowe nie były aż tak bardzo odczuwalne, na pewno znacznie mniej niż upał. Lekarstwem na te temperatury okazała się półtora-litrowa butelka cytrynowej wody mineralnej Magdy, która dzień wcześniej została wrzucona do zamrażarki - świetny patent na podróże bez klimatyzacji. 

Wiem to głupie, ale pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę na Ukrainie były anteny telewizyjne. Klasyczna antena, to cztery druty ustawione w literkę X, skierowane na wschód i przymocowane do drewnianej tyczki, z której opada swobodnie kabel. Wyglądały jak sputniki. Poza tymi antenami to krajobraz jakoś niewiele się różni od polskiego oprócz tego, że ma się wrażenie zmiany strefy czasowej o 20 lat wstecz. Czułem się jakbym z dziadkiem jechał Fiatem 125p po mleko do Bieskowa pod Koronowem.

Pamiętam jeszcze jedną historię... Bus co jakiś czas zatrzymywał się na przystankach, normalka. Jednak przy jednym przystanku kierowca nie rusza i głośno wypowiada nazwę miejscowości. Reakcji nie ma, chętnych do wysiadki brak. Ale kierowca uparcie powtarza jeszcze raz stanowczo nazwę, ze wzrokiem skierowanym w jedną starszą Panią. Pani udaje, że właśnie się przebudziła i nie słyszała, więc pyta się co to za miejscowość, po czym z żalem stwierdza, że przegapiła swój przystanek. Co dziwne każe kierowcy jechać dalej, no bo przecież łatwiej jej będzie wrócić ze Lwowa, aniżeli z jakiejś pipidówki. Kierowca sprawę stawia jasno, albo wysiadka w szczerym polu albo dopłata do Lwowa i zawiła argumentacja starszej Pani, że on ma już dużo pieniędzy go nie przekonuje. Z wielkim żalem do całego świata Pani dopłaca 4 hrywny (1,6zł) i jedziemy dalej.

No to jesteśmy we Lwowie. Wysiadamy przed głównym dworcem kolejowym. Jest dobrze.
    

wtorek, 5 października 2010

Granica

Medyka. Dawno już czegoś takiego nie widziałem. Droga niby-donikąd, ruch zerowy. Po lewej żyto, po prawej owies, a na wprost wyłania się trzypasmowa droga i niekończący się sznur samochodów. Rewia mody aut z poprzedniej epoki. Nie było sensu ustawiać się w tej kolejce, skoro chcieliśmy przejść przez granicę pieszo. Korek był naprawdę długi, a nam chodziło tylko o podwiezienie pod samą granicę. Zatem pojechaliśmy pustym pasem dla autokarów. Gdy w końcu dojechaliśmy na miejsce, rodzice naszych znajomych mieli problem, aby zawrócić. Na czym on polegał?

Do granicy prowadziły trzy pasu ruchu: skrajny lewy - osobówki, środkowy - autokary (ten którym przyjechaliśmy) i skrajny prawy - tiry. Trzeba byłoby się przedostać przez pas osobówek, aby wyjechać na przeciwległy pas ruchu lub jechać na wstecznym przez 1,5km i ryzykować stłuczkę z autokarem. Wydawać by się mogło, że pierwsza opcja jest najbardziej wskazana i naturalna, ale okazało się, że niemożliwa do wykonania. Nikt ze stojących w tym korku ludzi nie chciał się rozstąpić ani na metr, bo a nóż moglibyśmy wykorzystać ich naiwność i wchrzanić się w kolejkę. Nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że nas te 2 samochody stojące na pasie dla autokarów tylko podwiozły do granicy i chcą już jechać do domu, do Przemyśla.

Zaczęło się od niemych spojrzeń oraz udawanie, że się nie rozumie. Chwilę później pojawiać się zaczęły nieśmiałe nie-bo-NIE, potem atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa, aż do momentu, gdy nastąpiła eksplozja, ostra wymiana zdań. Motyla noga i kurcze pióro, to przy tamtej dyskusji grzeczna pogawędka. Skończyło się na rozżaleniu i ubolewaniu, że jest się narażonym na takie nerwy oraz braku zrozumienia dla drugiej strony. Ludzie, których prosiliśmy by nam ustąpili miejsca by zawrócić, stali od 6.00 rano (ok. 5h) w prawie 30-stopniowym upale, część z nich już po kilku browarkach. Uważam, że służby celne powinny w takich sytuacjach dystrybuować leżaki. I po co wtedy jechać nad M. Czarne?

Udaliśmy się w kierunku pieszego przejścia granicznego, które znajduje się ok. 1 km od tego samochodowego. Dochodzi się tam chodnikiem ogrodzonym z wszystkich stron ponad trzymetrowym płotem, zupełnie jak na spacerniaku. Trochę obawialiśmy się ludzi-mrówek, że nas obejdą z wszystkich stron. Okazało się jednak, że chyba trafiliśmy w martwy okres. Nie było nikogo i te wszystkie soczyste opisy scen dantejskich, którymi się żywiliśmy czytając wpisy na forach internetowych, szlag trafił.

Było okienko, a w nim dwóch panów, którzy podbijali paszporty i rozdawali karteczki imigracyjne. Małomówni byli, trzeba przyznać. Poza tym chodziła pani celniczka, która wyłapywała sobie co lepszych "cwaniaków" do kontroli. W moich oczach ta Pani właśnie pozostanie bohaterką tamtego miejsca. No bo jak wytłumaczyć staruszce, że nie może przenosić codziennie kilku kilogramów mięsa w torebce, albo jak znaleźć argumenty dla człowieka, który nie ma pracy i mówi, że musi kraść i w dodatku oskarża tę celniczkę, że to przez nią? Co chwilę ci sami ludzie do kontroli. Oj, ciężką ma pracę, a czasami się wydaje, że ona dla tych ludzi jest jak matka - tego ci nie wolno, nie rób tak więcej, oj oj... A ci ludzie jak dzieci.

Innym, małym bohaterem okazał się starszy pan z wąsem, który na dzień dobry zaproponował nam taksówkę kolegi do Lwowa za 120zł, bo jak twierdził przy busach już jest pełno ludzi i za chwilę wszystkie odjadą. Po pierwszym nie-dziękuję spuścił cenę do 80zł, a w końcu chciał nas wziąć za 40zł. Mimo że nie skorzystaliśmy z oferty Pan nam spontanicznie pomógł wypełnić karty imigracyjne.

5 minut na granicy polsko-ukraińskiej

środa, 29 września 2010

CouchSurfing

Licznik na moim zegarku ma chęć już się przekręcić. Wskazówki dęba stają. Stukot kół obija się o ściany pustych wagonów. Osobówka wlecze się, czasami zatrzymuje na zapomnianych stacjach, na których nikt nie wsiada, ani nikt nie wysiada. Podmuchy świeżego powietrza wdzierają się przez uchylone okna. Duszny zapach podróży miesza się z wonią nieznanej jeszcze przygody. Uliczne latarnie pojawiają się niosąc nadzieję, że to już ostatnia stacja, później znów nikną w cieniu nocy.

Jak dobrze, że istnieje CouchSurfing. Nie znam nikogo z Przemyśla i pewnie szybko bym nie poznał, gdyby nie ta strona. Magda najbardziej przypadła nam do gustu ze wszystkich userów oferujących swoją kanapę w tym mieście i chyba jako jedyna odpowiedziała na nasz request pozytywnie, a dlaczego to za chwilę... Umówiliśmy się na dworcu. Rozpoznaliśmy siebie jeszcze gdy pociąg się toczył, pomimo że nigdy nie widzieliśmy się na żywo. Magda czekała na nas ze swoim 2-metrowym bratem.

Po ponad 6 godzinach od wyjścia z mieszkania w Warszawie mogliśmy spocząć na naszym nowym, tymczasowym łóżku. Magda użyczyła nam swojego pokoju, w którym było czuć kobiecą rękę młodej pani architekt. W pokoju było więcej roślin niż moim ogrodzie, na ścianach widniały wspomnienia z czasów licealnych, zupełnie jak na dawno niewymienianych ławkach szkolnych - cytaty myślicieli odciski dłoni, które sięgnęły sufitu. Magdy mama wyskoczyła ze swojej sypialni, by powiedzieć nam dobranoc. Czuliśmy się jak członkowie rodziny.

O siódmej rano ze snu wybudziło nas dziwne stukanie, tak jakby ktoś w pokoju obok wbijał gwoździe, jeden po drugim. Kontrolnie, poszedłem umyć zęby. Okazało się, że po środku pokoju gościnnego na ławie leżą wielkie drzwi wejściowe, świeżo przykryte lśniącą, skóropodobną okładziną, która trzeba solidnie obić gwoździami tapicerskimi. Pomimo że był to widok dość niecodzienny, to jeszcze bardziej zdumiewające było to, że obijał te drzwi nikt inny jak Zdzisław Maklakiewicz, żywy, ze skóry i kości, z papierosem w ustach i... na kąpielówkach. W jednej chwili przypomniały mi się wszystkie jego role filmowe. Oczywiście znawcy kina mi zarzucą, że przecież sławny duet z Rejsu już dawno nie żyje, ale ja potwierdzam, widziałem na własne oczy ;)

Wschodniej gościnności ciąg dalszy... Nie mogliśmy odmówić śniadania, choć mieliśmy ze sobą jeszcze wczorajszy, nadal średnio-świeży makaron ze szpinakiem. A że nie wyrzucamy jedzenia i nie odmawiamy gościnności, to makaron posłużył za wstęp, a przemyskie pierogi były na drugie (śnia)danie. Całość dodatkowo okraszona była rozmową z przemiłą Magdy mamą (i stukaniem Magdy taty), która wyraźnie była podekscytowana naszą wizytą i chyba jeszcze bardziej niż my polubiła ideę CouchSurfingu, pewnie dlatego, że pierwszy raz byli Hostami, a może to my byliśmy tak czarujący? ;-P

Ok, komu w drogę temu czas, w końcu nie Przemyśl jest naszym celem podróży (nie tym razem). No to co w tym takiego niezwykłego, że Magda postanowiła nas przenocować? Kolejny przypadek. Kiedy wysyłałem requesty do CouchSurferów z Przemyśla nie oczekiwałem specjalnie odpowiedzi pozytywnych, po pierwsze dlatego, że mało jest tam  zarejestrowanych użytkowników, a większość ma status Maybe (może ma wolną kanapę) i zazwyczaj ich nie ma na miejscu. Jednak trafiłem na Magdę, która z entuzjazmem odpisała - TAK! Okazało się, że nie tylko spędzimy wspólnie wieczór, ale również pojedziemy razem do Lwowa. Magda wraz z przyjaciółką - Jagodą zaplanowały dokładnie tego samego dnia co my swoją podróż na wschód. We Lwowie jednak nasze drogi się rozejdą, ponieważ dziewczyny dalej pojadą do Kijowa, stamtąd polecą do Antalyi, aby w końcu dotrzeć do Syrii. My w tym czasie zamierzamy delektować się urokami kresów wschodnich.

No to udajemy się na Granicę. Mamy dziewczyn zabiorą całą naszą czwórkę do Medyki, stamtąd już tylko pieszo do Ukrainy i marszrutką (busem) do Lwowa. Zdzisław Maklakiewicz w zadymionej atmosferze robi ostatnie próby domykania drzwi. Żegna nas z petem w ustach i z zaciętą miną Clinta Eastwooda poprawia młotkiem zgrubiałe nową tapicerką krawędzie.

środa, 22 września 2010

Autostop z Andrzejem

Na szybie zbierają się wielkie krople deszczu. Robi się chłodno.  Przejeżdżamy właśnie przez front burzowy.

Kim jest nasz kierowca? Andrzej zakłada instalacje klimatyzacyjne i wraca właśnie z budowy. Dziwne nam się wydało, żeby do pracy dojeżdżać 300km, ale tym roku, branża wentylacyjna przeżywa rozkwit i Andrzej z kumplem zbierają prawdziwe żniwo w czasie letnich upałów. On jest chyba jedną z niewielu osób, która podskakuje z radości, gdy słupek rtęci osiąga 35 stopni.

Gdy tylko dowiedział się, że jesteśmy z Bydgoszczy od razu wzbudziliśmy w nim zadumanie... Andrzej jest zapalonym amatorem kolarstwa (teraz chyba w stanie spoczynku). Jak każdy hobbysta prenumerował pisemko poświęcone swojej pasji i pewnego razu w miesięczniku Narty i Rower znalazł ogłoszenie: Rajd rowerowy w Alpach. Pjechał. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że organizatorem był Szkolny Klub Turystyczno-Krajoznawczy przy Technikum Mechanicznym nr 2 w Bydgoszczy, do której to szkoły chodził mój brat i również z klubem i p. Maniewskim jeździł na różne rajdy.

Andrzej to gawędziarz i historie przez niego opowiadane były takie, jak byśmy sami w nich uczestniczyli, a było ich tyle, że mógłby nimi obdzielić kilku bloggerów. Oczywiście mieliśmy pełną relację z wyprawy w Alpy. Opowieść zaczęła się od tego, że na granicy autokar wzbudził zainteresowanie celników. Kierowca został poproszony o certyfikat oryginalności baku paliwa, jednak w czasie kontroli okazało się, że jakimś cudem dospawany jest drugi bak, nieoryginalny. Skończyło się na dużym mandacie i kierowca tym sposobem wydał ostatnie swoje oszczędności. Kolejną wpadkę autokar zaliczył, gdy spaliło się sprzęgło na obwodnicy pod Zurychem. Autobus nie miał Assistance i holowanie nie wchodziło w grę, więc żeby autobus mógł ruszyć i dojechać do najbliższego mechanika, wszyscy uczestnicy wycieczki  wysiedli i zapychali autobus, by kierowca mógł włączyć bieg, a potem wszyscy po kolei wsiadali (wskakiwali) do toczącego się autobusu przednim wejściem, bo tylne było zastawione rowerami... To była niekończąca się  opowieść.

My tu gadu gadu, ale co zrobimy, gdy spóźnimy się na ostatni pociąg do Przemyśla o 22.41? Andrzej najwyraźniej postawił sobie za punkt honoru dowiezienie nas o czasie na dworzec PKP. Momentami mieliśmy dusze na ramieniu i w sumie zaczęliśmy rozważać poszukiwanie hostelu w Rzeszowie delikatnie sugerując naszemu szoferowi zdjęcie nogi z gazu. Co jakiś czas słychać było w tle kolegów pytających o dróżkę i misiaczków. Ścieżka była czysta...Wierzcie lub nie, ale dojechaliśmy na stację równo o 22.38, zatem mieliśmy jeszcze chwilę na zakupienie biletów. Pociąg ruszył z 10-minutowym opóźnieniem.  

A teraz mam dla Ciebie zadanie... propozycję (Nie ma łatwo! Czytanie blogu to nie tylko przyjemność, to również obowiązki :-P). Zatem wyjdź na miasto albo lepiej, wyjedź do innego miasta, na drugi koniec Polski albo i Świata. Spotkaj człowieka - na przejściu dla pieszych, w pizzerii, na rynku, w tramwaju... Sam dojdziesz do wniosku, że świat jest mały.

Autostop z Andrzejem to zdecydowanie najmilszy polski akcent w naszej podróży. Nie dość, że się nie nudziliśmy swoją obecnością, to trudno nam było się rozstać (takie było nasze wrażenie ;).


wtorek, 14 września 2010

Warszawa bye bye

Jeszcze tylko do pracy i w drogę. Asia ma już to za sobą, właśnie minęliśmy się w progu, gdy wracała z nocnej zmiany. Praktycznie jesteśmy już spakowani. Brakuje nam tylko palnika gazowego, który miał przyjść na początku tygodnia, ale zaginął w akcji i najpewniej również dziś nie dojdzie. Dobrze, że wczoraj zostałem dłużej w pracy, to dziś  te cenne minuty wykorzystam na nieplanowane zakupy w sklepie turystycznym, a jak się sprężę, to też zdążę do biblioteki po przewodnik o Turcji i przy odrobinie szczęścia może jeszcze unikniemy korków. Czasówka dotarcia do domu jest do zaakceptowania, pewnie dlatego, że nie trzeba było zawozić zakupów do cioci, oddawać butów do szewca w Realu, czy tłuc kotletów na drogę, jak to niektórzy zgryźliwi znajomi zwykli mi wypominać, gdy się spóźniam. 

Wyszliśmy o 16.00, ale na dobry początek spóźniliśmy się na autobus w kierunku Okęcia i teraz trochę żałuję, że na spokojnie nie zjedliśmy makaronu ze szpinakiem, który wylądował w plecaku „na później”. Na pętli 301-ki przesiedliśmy się na bus do Mszczonowa, który nie jechał przez wymarzony przystanek Działkowa 02, a wyrzucił nas na rozwidleniu dróg krajowych 7 i 8. Mieliśmy niepowtarzalną okazję, by zwiedzić okolice centrum handlowego IKEA. 

Zbliża się 18.00, przed nami 360km do Przemyśla, w oddali deszczowe chmury, brakuje tylko jednego elementu do całej tej układanki – kierowcy z samochodem. Jednak miejscówka jest rzeczywiście dobra. Ruch duży. Opodal leży nawet kawał styropianowej płyty z napisem Kielce, czyli nie jesteśmy tu pierwsi. Pracuję markerem nad własnym napisem i obstawiamy kierunek Radom - Rzeszów. Wypatrujemy samochodów z rejestracją RP i RZ.  Łapiemy z kartką - bez skutku, bez kartki - też bez skutku. Zaczynam zastanawiać się dlaczego nie pojechaliśmy pociągiem. Pewnie byśmy już dojeżdżali do Krakowa. 

Godzina 18.20. Kierowca bordowego Opla, z hamburgerem w ręce, w ostatniej chwili dostrzegł znaną mu nazwę na naszej kartce i nie zawahał się zatrzymać. Mamy transport do Rzeszowa i najbliższe 4h spędzimy z Andrzejem. Nasz wysiłek został zwieńczony sukcesem. Zaczęła się dobra passa…


poniedziałek, 13 września 2010

Tak to się najprawdopodobniej zaczęło...

Decyzja o wycieczce do Istambułu nie była spontaniczna. Raczej naturalną rzeczą było, by w tym roku pojechać do miasta dwóch kontynentów i chyba nawet nie było dyskusji by wyruszyć gdzie indziej… Dlaczego? W 2010 roku Istambuł jest Europejską Stolicą Kultury, a my tradycję odwiedzania miast z tym statusem staramy się kultywować od mniej więcej trzech lat, gdy w 2007 roku Europejską Stolicą było rumuńskie Sibiu.  Wiedząc dokąd jedziemy, raczej nie zastanawialiśmy się jak się tam dostaniemy, a to dlatego, że w ubiegłym roku przekroczyliśmy kolejną barierę w sposobie podróżowania – autostop. Tak nam ten środek transportu przypadł do gustu, że nie wyobrażaliśmy sobie, aby nie skorzystać z tej formy podróży również w tym roku. Pozostało już tylko dodać szczyptę orientalnej pikanterii i przekroczyć granicę znanej nam już i trochę spowszedniałej Unii Europejskiej.

Czasami też zdarza się, że kierunek naszej wycieczki i data wyjazdu determinowane są przez promocje tanich linii lotniczych. Zazwyczaj, na 2-3 miesiące przed wyjazdem strona Skyscannera staje się równie często odwiedzaną, jak skrzynka pocztowa. Cała koncepcja podróży ustawiana jest pod konkretny lot. Niskie ceny relacji Istambuł - Berlin oraz Istambuł – Dortmund – Warszawa kusiły, ale ostatecznie okazaliśmy się zbytnimi sknerami, bo po dość długim okresie promocji, czekając chyba, aż cena osiągnie 0,01zł nie daliśmy się przekonać. A może tak do końca nie chcieliśmy lecieć? 

Decyzja o nielataniu ma też swoje inne podłoże. Tego lata poznaliśmy za pośrednictwem CouchSurfingu parę Niemców z Berlina. Zatrzymali się u nas podczas podróży na Wschód. Hipisi z dredami, kolczykami w języku i rzemykami na nadgarstkach. Dziewczyna miała nawet na imię, jakby urodziła się gdzieś na melanżu – Melina. Swoją drogą ci wegetarianie, wrażliwi na kwestie ekologii, może nie aż tak radykalni, by brać ślub z drzewem i się do niego przywiązywać na trzy tygodnie, byli to nasi najlepsi Surferzy jak dotychczas. Poniekąd to oni swoją postawą zainspirowali nas, by zrezygnować z samolotu na rzecz przyziemnych środków transportu. Mamy teraz radochę, że dzięki naszej decyzji, zmiany klimatu będą zachodzić o ułamek promila wolniej, a pomarańcze w Tryszczynie zerwę z, co najmniej, rocznym opóźnieniem. A może to już zalążki mojego zboczenia zawodowego? 

Było nie było, w życiu nie ma nic za darmo. Rezygnacja z samolotu skutkowała tym, że musieliśmy wydłużyć wczasy z dwóch na trzy tygodnie. Wyssaliśmy ostatnie dni przysługującego nam urlopu, ale za to, mogliśmy liczyć na dodatkowe 7 dni wrażeń z krańców Europy nam wcześniej nieznanych i dziś zgodnie potwierdzamy, że Istambuł jest daleko, zarówno w stronę do, jaki i z powrotem. Suma summarum mieliśmy większą swobodę w kształtowaniu ostatecznego przebiegu trasy i to było najważniejsze.

Jeśli lubisz statystyki to ten akapit jest właśnie dla Ciebie. Cała pętla miała ponad 5000km i przebiegała przez Ukrainę, symboliczny odcinek Mołdawii, następnie przez Rumunię, Bułgarię i oczywiście Turcję. W drodze powrotnej zahaczyliśmy również o Węgry i Słowację. W sumie zabrały nas 43 samochody, ale byłoby zbyt pięknie gdyby na autostopie się skończyło, bo również jechaliśmy 5 pociągami, 14 autobusami międzymiastowymi, 3 taksówkami, 4 liniami metra i 3 promami oraz wielokrotnie środkami komunikacji publicznej. Wszystko to w ciągu 24 dni.

Zapraszamy do naszej relacji z podróży,
Pu & Pi